Dzisiaj doszło do mnie co tak bardzo mnie denerwuje i zniechęca w Mszy Świętej. no bo tak: wychodzimy z założenia, że Jezus Zmartwychwstał, jest naszym Panem, Zbawicielem, Kimś komu możemy w pełni zaufać... i... i tutaj pojawia się wielka przepaść - między tym jak wypowiadane są te słowa a tym co dla nas znaczą.
Odpowiedzmy sobie na pytanie - czy takie wydarzenia w ciągu roku liturgicznego jak Narodzenie, Zmartwychwstanie, Wniebowstąpienie są dla nas radosne?
Oczywiście, że tak.. Każdy w pełni rozumny człowiek – Nawet ateista rozróżniłby te smutne od tych radosnych...
Więc dlaczego ksiądz wypowiada je w taki sposób jakby miał żałobę 365 dni w roku? Dlaczego nie może nawet słów "przekażmy sobie znak pokoju" powiedzieć z uśmiechem?
Rozmawiamy o miłosierdziu, które powinniśmy wdrążać w nasze życie, o nadziei, miłości...
Czy podczas głoszenia homilii o takiej tematyce trudno jest ukazać mimiką twarzy, że jest to wydarzenie, dzięki któremu szczęście powinno emanować w nas od środka – by uwidocznić się w postaci uśmiechu i szczęśliwego NIEmonotonnego głosu?
Dlaczego podczas pasterki odpływam, a w Wigilie Zmartwychwstania Pańskiego myślami jestem w innym miejscu na Świecie?
Czy tak ciężko mówić o tych sprawach z uśmiechem na ustach, skoro tak bardzo kochamy Boga i chcemy by był On na pierwszym miejscu w naszym życiu?
W czasie każdej Mszy wpadam w ogromne poczucie winy...
Mam nadzieję, że dożyje Eucharystii, która rozgrzeje moje serce.
Będę na to czekać.